Ponad trzynaście lat temu umarł mój Tata i po odświeżeniu pamięci mogę powiedzieć, że zabił go glejak- złośliwy guz mózgu, powstały z komórek glejowych, które ma każdy z nas i czasem mogących się stać złośliwymi, na szczęście nie u wszystkich- więc tym bardziej należy doceniać życie.
Pomyśleć, że ksiądz Kaczkowski, o którym już kiedyś wspominałam, na moim blogu, przeżył z tym wrednym raczyskiem parę lat, był w stanie chodzić, mówić, oraz pisać i dzielić się z innymi swoją filozofią życiową i wizją Boga, którego się nie wyparł nawet w obliczu choroby...
Mój Tata żył zaledwie kilka miesięcy po operacji... Wpierw mógł chodzić, mówić, ale nie pogodził się ze swoją chorobą, a potem był obłożnie chory i nawet tuż przed śmiercią wierzył, że wstanie, wyciągając chudą rękę i pójdzie do pracy.

Byłam marną pomocą dla mojej Mamy... Tylko podciągałam Tatę na jego rozpadającej się kanapie, do czasu aż zaczęło nam pomagać jeżdżące hospicjum i dostał szpitalne łóżko.
A więc dla mnie prawdziwą pechową trzynastką była rocznica śmierci mojego Taty.
